poniedziałek, 31 października 2016

Tarnica między deszczem, a deszczem

Cześć!
Wróciła szara rzeczywistość? Szkoła, nauka, praca? A nie łatwiej się żyje planując kolejne wyjazdy? Owszem! Wrzesień dla studentów to nieodłączna myśl: o rany, zaraz trzeba wracać na uczelnie… Dlatego u nas, w połowie września zapadła decyzja: jedziemy w Bieszczady. Jedno z moich marzeń  to zobaczyć Bieszczady jesienią. Tylko kiedy pojechać żeby były widoki jak z Bieszczadzkich portali? Zasięgnęliśmy języka u bardziej doświadczonych, zarezerwowaliśmy domek, kupiliśmy buty i oto zeszły weekend spędziliśmy w Bieszczadach.

Wszystko zapowiadało się pięknie aż tu kilka dni przed wyjazdem sprawdzamy pogodę i… załamanie nerwowe. Deszcz?! Przez całe trzy dni?! Nie może być! Ale skoro wszystko już zaplanowane to jedziemy, no bo jak? Tak się teraz wycofać?
Chcieliśmy na miejscu spędzić jak najwięcej czasu dlatego pojechaliśmy w czwartek wieczorem, żeby w piątek już móc iść w góry. W piątek rano niby trochę padało, ale mając świadomość, ze lepiej może nie być postanawiamy zdobyć Tarnicę. W związku z tym, że żaden mój wcześniejszy wyjazd nie pozwolił na zaliczenie jednego z ponoć obowiązkowych punktów Bieszczad, teraz musieliśmy właśnie od niego zacząć.


Na Tarnicę można wejść z dwóch stron. Od Ustrzyk Górnych przez Szeroki Wierch na Tarnicę i zejście do Wołosatego (trasa znacznie dłuższa, nie wiem jak z trudnością)  oraz bezpośrednio z Wołosatego na Tarnicę i tą samą trasą z powrotem do Wołosatego (wybraliśmy właśnie tę, ponieważ to był pierwszy dzień naszej wędrówki, a chcieliśmy pójść jeszcze w kilka miejsc).



Dojechaliśmy do Wołosatego samochodem, kupiliśmy bilet wstępu (3,5zł ulgowy 7zł normalny) i wyruszyliśmy w drogę. Kierunkowskaz na Tarnicę przewidywał czas wejścia 2h10min. Pomyślałam, nie jest źle, damy radę :D Po kilku minutach wędrówki deszcz przestał padać i zrobiło się bardzo przyjemnie, trochę zimno, ale w porównaniu z prognozami pogody było i tak fantastycznie.


Cała trasa jest możliwa do pokonania nawet z astmą, na co mieliśmy namacany dowód J. Co prawda czas przejścia zajął nam troszkę więcej niż 2h10min, ale daliśmy radę, a tylko to się liczy (kto by się czasem przejmował?).  Większość trasy prowadzi przez las gdzie bardziej strome odcinki pokonuje się schodami. Następnie wychodzimy na trawiaste tereny i w trudności trasy nic się w sumie nie zmienia (schodki tylko lepsze :P).




 Po dojściu do Przełęczy zostaje 15min do szczytu i tam jest nieco trudniej  wejść z powodu nieregularnych stopni wykonanych ze skał. Na szczycie znajduje się metalowy krzyż (bieszczadzki Giewont? :D), ale powiem szczerze, że widoki nie różnią się zbytnio od tych z Przełęczy, dlatego jak ktoś nie ma siły iść dalej to chyba nie ma co się katować ;)


Jedna ciekawostka: idąc przez las obserwujemy jak zmieniają się piętra roślinne (co jest z resztą opisane na kolejnych „potykaczach”) najciekawsze z nich jest ostatnie tzw. buczyna krzywulcowa (o ile dobrze pamiętam). Wygląda ona tak:


Sceneria trochę jak z Hobbita, lecz przyczyna jej powstania jest bardzo prosta. Kora młodego buka bardzo smakuje zwierzętom, dlatego podgryzają młode drzewka i stąd te nienaturalne kształty.

Ufff… Koniec. Wyszło tego sporo, ale mam nadzieje że się bardzo nie zmęczyliście, bo o Bieszczadach będzie tu jeszcze raz J

PS. Gdy wsiedliśmy do samochodu znowu zaczęło lać i nie przestało aż do niedzieli. Chyba mieliśmy dużo szczęścia :D





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz